– Nie wyciągnęliśmy wniosków ze zniszczeń, które przyniosły huragany, tsunami czy wcześniejsze pandemie. Trudno cokolwiek pewnego powiedzieć o przyszłości. Zbyt różowo to jednak nie będzie – mówi prof. Zbigniew Mikołejko w rozmowie z Katarzyną Janowską.
„Dżuma przewartościowała wszystkie wartości, jak mówi inny Francuz, również szalony”, pisał Rafał Wojaczek, odwołując się do „Dżumy” Camusa. Czy koronawirus przewartościuje wszystkie wartości?
Prof. dr hab. Zbigniew Mikołejko: Na pewno będzie jakoś inaczej. Zaraza obnażyła nie tylko kruchość naszej egzystencji, która wydawała się nienaruszalna, ale przede wszystkim słabość naszej globalnej cywilizacji. Dało się to łatwo zrobić, bo jest dziś ona gęstą cywilizacją sieciową, a nie hierarchiczną. Z epidemią więc w miarę sprawnie poradziły sobie kraje, w których panuje quasi-autorytarny i hierarchiczny system sprawowania rządów, społeczeństwa zaś są zdominowane przez władzę. Choć też nie wszędzie tak to przebiega, bo w Iranie – jak czytamy – jest bardzo dużo ofiar.
Sukces w walce z pandemią w krajach, w których obywatele są poddani systemowej obserwacji i inwigilacji, to klęska systemu demokratycznego na globalną skalę? Systemu liberalnej demokracji, który i tak od kilku lat przeżywa kryzys i chwieje się pod naporem nacjonalizmów, populizmów, ksenofobii.
To raczej obnażenie słabości i zaniechań, nierzadko karygodnych, tej demokracji. Może pojawić się jednak, wzniecona przez obecną pandemię czy inne podobne nieszczęścia, jej nieuprawniona totalna krytyka. I, w efekcie, pokusa jej zastąpienia oświeconą dyktaturą na wzór absolutystyczny, jak to miało miejsce w XVIII w. we Francji, w Austrii czy Portugalii. Ale moim zdaniem to jest błędny wniosek. Nasza demokracja musi się zmienić w trochę innym sensie.
W jakim?
Musi stać się mniej permisywna. Powinniśmy skończyć z myśleniem, że wszystkie nasze wybory są równoprawne i zasługujące na aprobatę. Nie można przyjąć, parafrazując Dostojewskiego, że kiedy w praktyce społecznej wszystko jest dozwolone, to Boga – czyli jakiegoś mocnego kośćca moralnego czy kulturowego – nie ma. Jeśli tak myślimy i tak działamy, pojawia się straszliwa klęska.
Zygmunt Bauman dawno pisał, że stajemy przed tragicznym wyborem: bezpieczeństwo albo wolność. W dzisiejszej sytuacji ten dylemat nabiera tragicznej mocy. W państwach, w których obywatele pozbawieni są wolności, państwo gwarantuje większe bezpieczeństwo.
Niezupełnie zgadzam się z Baumanem. Ustawiłbym to inaczej: bezpieczeństwo czy anarchia? Nam dziś bardziej zagraża anarchizacja życia społecznego. Odwrót od jakiejkolwiek hierarchiczności, przekonanie, że wszystkie wartości mogą funkcjonować równoprawnie, jest bowiem zgubne. Tak nie jest. Często myślę sobie o najbardziej demokratycznym społeczeństwie przedwojennej Europy, czyli o Czechosłowacji, gdzie wszystkie instytucje demokratyczne istniały, ale jednak hierarchie były zachowane. Woźny sądowy nie znaczył tyle co sędzia, a uczeń nie miał prawa dominować nad nauczycielem. Nie da się stworzyć społeczeństwa idealnej równości. To jest utopia, złudzenie, którym nas karmią skrajne ruchy prawicowe i lewicowe. Tymczasem w moim przekonaniu tym, co dziś zagraża demokracji, jest nazbyt szeroko rozumiane pojęcie równości. Owszem, powinniśmy być równi wobec prawa, choć to też niestety bywa fikcją, ale z tego założenie absolutnie bym nie rezygnował. Nie jesteśmy natomiast sobie równi we wszystkich dziedzinach naszego życia.
Leszek Kołakowski pisał, że ludzie powinni być równi wobec prawa, ale nie są równi między sobą.
No oczywiście. Różnią nas kompetencje, umiejętności, zdolności. Niestety politycy żerują i zbijają kapitał na zbyt szerokim pojęciu równości i – tym samym – wolności.
Jerzy Hausner w „Rezerwacji Katarzyny Janowskiej”: nie ma działań ministra Glińskiego, które by odpowiadały potrzebom chwili
Od lat panowała moda na zrównywanie wartości, kultur, dzieł sztuki. I w jakimś sensie byliśmy za tym. Chcieliśmy być poprawni politycznie. Było modnie uważać, że opowieści przekazywane ustnie w plemionach afrykańskich są równe dziełom Szekspira. Powstały po prostu w innej kulturze, w innym kontekście, w innej tradycji.
Ja nie byłem tego zwolennikiem. Jestem orędownikiem silnej demokracji, ale też silnego państwa, które w sposób rozumny tworzy granice dla zbyt szeroko rozumianej wolności. Takiej, która pozwala każdemu na wszystko, co mu się żywnie podoba.
To brzmi niebezpiecznie, otwiera drogę politykom o zakusach autorytarnych. Z próbami ograniczenia wolności artystów przez obecną władzę borykamy się na co dzień. Niepokorni nie dostają pieniędzy na realizację swoich działań. To dotyczy też instytucji kultury, obsadzania kluczowych stanowisk w państwie. Gdzie jest ta granica między państwem autorytarnym a państwem, które pilnuje, żeby jeden człowiek nie naruszał granic wolności drugiego.
Obecna władza jest raczej groteskowym – choć groźnym – ucieleśnieniem tęsknot za mocnym porządkiem państwowym. Proszę zwrócić uwagę, że jest ona absolutnie zamknięta na dialog, na negocjacje. Bo to jest władza zdeprawowanego odłamu polskiej inteligencji, która karykaturalnie i z maniackim uporem trzyma się romantycznej, Mickiewiczowskiej – i z gruntu fałszywej – dialektyki „ognia” i „wnętrza”, „dzieweczki” i „szkiełka mędrca”, „ludu” i „łże-elity”.
Tymczasem nie ma żadnej „dzieweczki”, nie ma – i to od dawna – żadnego „ludu”. Nie żyjemy już w polskim XIX stuleciu. Żyjemy w dobie, w której polskie „historyczne” warstwy i klasy społeczne, takie właśnie jak „inteligencja” czy „lud”, w warunkach globalnej, liberalnej formacji kapitalizmu, musiały ustąpić przed nowymi już warstwami i klasami społecznymi. Takimi, gdzie – jak w modelowym dla tych systemów Lewiatanie Tomasza Hobbesa – system utrwala się w ostrym zmaganiu interesów, aby następnie, w wyniku negocjacji i „umowy społecznej”, ustalić odpowiednie wartości, pozycje społeczne, hierarchie.
W sytuacji, gdy gada się o jakimś „suwerenie”, „ludzie”, „pseudoelitach”, gdy odwołuje się do „woli”, nie zaś prawa i negocjacji między różnymi grupami, musi rodzić się karykaturalny i archaiczny sposób sprawowania władzy.
Zohydza on na wszelkie sposoby klasę średnią, choć na niej pasożytuje, i jej kulturę prawną, intelektualną czy gospodarczą – choć to ta klasa właśnie jest „solą” i podstawą sprawnych społeczeństw nowoczesnych. I wynosi pod niebiosa rzekomy „lud”, „suwerena”, którego emanacją jest rzecz jasna grupa rządząca i „wódz”, „mesjasz”, wcale nieemerytowany „zbawca narodu”.
Stąd też – wielokrotnie o tym mówiłem – ten dziwaczny mariaż żoliborskiego inteligenta z mrożkowskim Edkiem, starszymi pobożnymi niewiastami i drobnomieszczaństwem wszelkiej maści – jako rzekomymi wcieleniami nieistniejącego „ludu”. Stąd i promocja tandetnej kultury stadnej, wspierającej się na wulgarnych i kolektywnych mitach – ziemi, wiary i krwi. Kultura klasy średniej, z jej indywidualizmem, niezależnością i krytycyzmem jest natomiast poniewierana, represjonowana i wyszydzana. Zawsze zresztą w podobnych systemach tak było – i za czasów pierwszego cesarza Chin, i za maoistowskiej „rewolucji kulturalnej”, i w epoce, w której obwieszczano istnienie „sztuki zdegenerowanej”, „realizmu socjalistycznego” albo innego diabła. Tyle że dzisiaj – w warunkach masowej kultury globalnej i świata wirtualnego – to i śmieszne, i straszne.
Ale jak wytłumaczyć to wszystko niedouczonemu inteligentowi z Żoliborza, który nie zna żadnych języków ani nie posługuje się internetem. Albo innemu jeszcze, który wprawdzie zna te języki i posługuje się internetem, ale nie bywa raczej w teatrze i nie jest w stanie przeczytać żadnej powieści Tokarczuk.
Politycy się kompromitują, ale też globalna hierarchia bohaterów zbiorowej wyobraźni. Czy odzyskają szacunek, także w wymiarze materialnym, ludzie ratujący nasze życie, pracujący z poświęceniem dzień i noc?
Oczywiście świat globalny nie jest bez winy. Musi więc dostąpić – i z pewnością dostąpi – jakiejś przemiany. I wydaje mi się, że jeśli chodzi o hierarchię wartości, to jakieś w niej przewartościowanie następuje właśnie teraz, na naszych oczach. Podczas pandemii okazało się bowiem drastycznie, że bohaterami nie są jacyś przelotni „celebryci” czy piłkarze zarabiający krocie, tylko spauperyzowani pracownicy służby zdrowia.
Piłkarze i „celebryci” mogą co najwyżej przekazać pieniądze na walkę z wirusem. I niektórzy, co bardzo chwalebne, to robią. Głosy uznania należą się choćby panu Kubie Błaszczykowskiemu czy państwu Lewandowskim, którzy dzielą się majątkiem i przekazują krocie na walkę z pandemią.
Nasza demokracja dokonała wielu niewłaściwych wyborów. Na szczycie sukcesu finansowego i medialnego są więc często ludzie, którzy nie tworzą trwałych wartości, nie pracują dla wartości i rzeczy naprawdę istotnych. Wiadomo, że oglądalność disco polo w telewizji będzie większa niż oglądalność wyrafinowanego teatru lub filmu. Tyle że po piosenkach disco polo nie zostaje w nas nic, one nic w nas nie zmienią, niczego nie nauczą, nie rozproszą naszych lęków. Zostaje tylko – z reguły bezczelne – usprawiedliwienie dla złego gustu, dla schlebiania mu i zwolnienia ludzi z myślenia.
I o to mam największy żal do telewizji publicznej, że promując disco polo, nie tylko promuje zły gust, ale zwalnia z wysiłku myślenia. To zresztą chyba nie jest przypadkowe działanie. Łatwiej steruje się bezmyślnymi masami, niż świadomym i myślącym społeczeństwem.
Elity naszej polityki i gospodarki, które o kulturze stanowią lub, to chyba trafniejsze, powinny stanowić, zaniechały tego, co leży najgłębiej u podstaw europejskiej tradycji. Zaniechały paidei, czyli wychowania i to wychowania do życia w bogatej i zróżnicowanej kulturze demokratycznej. Spłaszczyły ją i zrezygnowały z tego czegoś, co się kiedyś nazywało dosyć nieładnie „awansem kulturowym”. Dziś przynosi to opłakane skutki. Przecież nawet w warunkach komunizmu udawało się kultywować ideę kształcenia i wychowania, czasem brutalnego i zideologizowanego, ale jednak dość skutecznego.
Paradoksalnie komunizm wykształcił świadomych robotników i nową inteligencję o chłopskich i robotniczych rodowodach (bo inteligencja została w czasie wojny bardzo mocno przetrzebiona) – wszystkich tych niepokornych, którzy potem ten komunizm obalili. Bez edukacji, bez paidei, bez kulturowego awansu byłoby to niemożliwe. Dzisiaj natomiast brak wychowania do demokracji i bardzo słaby poziom edukacji – za cenę pozornej jej powszechności – owocuje miałkością. Wystarczy prześledzić bunty młodych generacji, np. protesty w sprawie Acta czy ruch Occupy Wall Street. Wybuchają – i natychmiast się spalają. Nie ma w tym głębszej idei, trwałości.
Przypomina to bunt w więzieniu, który się emocjonalnie rozpala i kończy się na krótkotrwałym proteście, po którym nic nie zostaje poza rozczarowaniem, stratami i rozgoryczonym powrotem do cel. Bunt, żeby miał szansę wymusić trwałe zmiany, musi mieć podłoże intelektualne.
Katarzyna Tubylewicz w „Rezerwacji”: w Szwecji życie toczy się normalnie
Wielkie rewolucje zaczynali młodzi, świetnie wykształceni ludzie, którzy mieli wizję zmiany, jakiś rodzaj utopii przed oczami.
Tymczasem dzisiejszy świat jest jak sieć nierówno zawiązana. Łatwo wejść przez dziury w tej sieci, łatwo z niej wyjść. Sieć nie stawia oporu. Niczego nie wymaga. Nie zmusza do wysiłku ani do walki. Jest w niej mnóstwo wartościowych i szeroko dostępnych informacji, ale i mnóstwo badziewia. Zatem wiedzy zdobywanej z internetu powinna towarzyszyć tradycyjna edukacja oparta na hierarchii i autorytetach. Tymczasem permisywne społeczeństwo, które budujemy od lat 60. na Zachodzie, właściwie przekreśliło i autorytety, i hierarchię.
Sam jestem z generacji ukształtowanej przez zryw 1968 r. Mimo że byliśmy po tej stronie żelaznej kurtyny, to echa tej zmiany docierały i do nas. Oprócz wolności politycznej pojawiła się swoboda, czyli obok liberty zaistniała i freedom. Tyle że swoboda rozrosła się ponad miarę. Jakiś czas temu czytałem zresztą manifest tych, którzy rozluźnili francuski system edukacji – manifest, w którym bili się oni w piersi i przepraszali za grzechy nadmiernego permisywizmu.
Wszystkie książki Houellebecqa traktują o wypaleniu pokoleń wychowanych w duchu swobody 68 roku czy wręcz samozniszczeniu przez nadmierną wolność.
Te wszystkie manifestacje skrajnego indywidualizmu ostatecznie prowadzą donikąd. Często w Europie przywołuje się przykład sukcesu amerykańskiego szkolnictwa. Ale osiągnięć naukowych Amerykanie nie zawdzięczają tysiącom absolwentów tandetnych college’ów i stanowych uniwersytetów, ale starannie wyselekcjonowanym studentom elitarnych uczelni, choćby tych z Ligi Bluszczowej, którzy muszą koszmarnie ciężko pracować na sukces. Nie łudźmy się więc, że stworzone pospiesznie dla zysku uczelnie wykształcą nam elity. Licencjaty, marne magisterki, mnożone w dziesiątkach tysięcy, nierzadko kupione w „sieci”, to edukacja, która nie przygotuje młodych ludzi do wyzwań przyszłości.
Przed jednym z nich stajemy dziś twarzą w twarz. Żyliśmy w przeraźliwym pędzie. Coraz więcej pracy, obowiązków, nowych umiejętności do opanowania. Zewsząd informacje, reklamy, zachęty do konsumpcji. Dni, tygodnie, lata umykają nie wiedzieć kiedy. Był poniedziałek, już jest niedziela wieczór. Bliskich widzimy rano i wieczorem, i to też często przelotnie. Za szybko, za dużo wszystkiego i nagle pauza. Jakby ktoś wyłączył ze świata prąd. Czy to zmieni nasz sposób bycia w świecie?
Unieważniliśmy bezpośrednie relacje między nami – i czas. Przynajmniej tak nam się wydawało. Sprzyjała temu łże-religia „wiecznego życia”, wiecznego szczęścia i dobrobytu. I uwierzyliśmy niemal, że jesteśmy nieśmiertelni. Tym bardziej że dla młodszych pokoleń internet jest „jedyną prawdziwą” przestrzenią, w której nawiązuje się kontakty, buduje więzi. To, co realne, zostało więc zastąpione przez rzeczywistość wirtualną – i to ona dla wielu stała się realnością. A oto nagle, za sprawą tej przeklętej pandemii, dopada nas prawdziwe życie, w którym ciągle jesteśmy śmiertelni i musimy z bliskimi spotkać się twarzą w twarz.
Jest mnóstwo memów na ten temat. Jeden szczególnie lubię: „Dużo czasu spędzam teraz z rodziną. To super ludzie! I okazało się, że córka rok temu wyszła za mąż!”. Pewnie wielu z nas przeżywa obecnie takie odkrycia człowieczeństwa swych bliskich.
Wszyscy przypomnieli sobie teraz o kulturze. Na Skype politycy siedzą na tle biblioteki, ludzie zamknięci w domach czytają, oglądają filmy, spektakle teatralne. Czy to zatrzymanie zmieni nasz stosunek do kultury? Zaczniemy patrzeć na nią nie przez pryzmat rozrywki, ale klucza do świadomego przeżycia?
Coś z tego zainteresowania z pewnością zostanie. Deklarują to zresztą ludzie, którzy i tak mieli w sobie taką tęsknotę do przeżywania kultury i teraz mają czas na realizację swoich pasji.
A jeszcze nie tak dawno telewizyjni decydenci kazali usuwać z mieszkań bohaterów seriali biblioteki, bo odstraszały widzów. Różni też pseudocelebryci chwalili się, że nie mają w swoich mniej lub bardziej wystawnych mieszkaniach książek, bo zbiera się na nich kurz. A teraz, proszę, biblioteka stała się najbardziej pożądaną scenografią. I więcej, zbawienie na dziś możemy właśnie odnaleźć w tym właśnie kurzu. Nie da się nas zatem wyleczyć z lęku przed epidemią za pomocą disco polo, z całym szacunkiem dla pana Zenka Martyniuka… A podobnie tasiemcowe seriale o miłości, chorobach i śmierci realizowane na wzór latynoskich telenowel.
Tam, w tych biednych krajach adresowane były one do półanalfabetów, do ludzi, którzy z powodu nędzy i braku wykształcenia potrzebowali nieskomplikowanych przekazów. I nagle okazało się, że te prościutkie obrazkowe opowieści doskonale sprzedają się w zamożnych społeczeństwach, takich jak nasze, które na dodatek umie czytać i pisać. Choć większego z tego użytku nie czyni, mimo że literatura była i jest naszą „wizytówką”. Tymczasem pan prezydent – w szczycie pandemii! – „wyczaił”, że istnieje się coś takiego jak TikTok i koniecznie musi się w nim objawić…
A no właśnie, co pandemia mówi o klasie naszych polityków? Politycy dalej toczą wojnę. Rządząca partia upiera się przy utrzymaniu terminu wyborów 10 maja.
Ja z reguły mówię o tej klasie, co mówił o przedrewolucyjnych arystokratach francuskich rozumny konserwatysta, wróg rewolucji i piewca kata, czyli Joseph de Maistre: „Niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli”.
Po epidemii czarnej śmierci w średniowieczu, która zabrała od 20 do 80 proc. populacji w zależności od miejsca, zaczęło się odrodzenie. Myśli pan, że my też możemy się spodziewać przemiany idei, myśli, duchowości i odrodzenia w kulturze ?
Po średniowiecznym doświadczeniu czarnej śmierci – tym mniej więcej z lat 1348-1349 – z jednej strony objawiła się drastyczna pobożność i zrodziła się rozbudowana „kultura śmierci”. Na obrazach zaczął więc królować nie Chrystus, Pantokrator, przemieniony, odcieleśniony i majestatyczny gwarant zbawienia, lecz Chrystus Boleściwy, cierniem koronowany, obnażony, ubiczowany. I pojawiły się powszechnie danses macabres, „tańce śmierci”, wizje Sądu Ostatecznego.
Z drugiej strony niemal natychmiast „wybuchło” w miastach włoskich, południowoniemieckich, flamandzkich odrodzenie. I zaczął się wyłaniać ktoś, kogo nazywamy „człowiekiem nowoczesnym”. Tam zatem, w tej epoce tuż po zarazie, należy szukać początku naszego współczesnego dobrostanu. W kulturze Zachodu – mówiąc zaś przy okazji – słowo „kryzys”, z racji swego greckiego pochodzenia pierwotnego, oznacza dwie rzeczy naraz: stan załamania i stan przesilenia, czyli i krytyki tego, co było dotychczas. Przesilenie takie może zaowocować myśleniem mistycznym, niekoniecznie zresztą otwarcie religijnym. Ale też z krytycznego stosunku do przeszłości może narodzić się coś zupełnie nowego.
Boccaccio w „Dekameronie” pisze o czterech strategiach przetrwania zarazy. Wszystkie są jednakowo skuteczne i nieskuteczne, bo wszystkie ostatecznie prowadzą do śmierci. Zwycięskie okazało się w końcu jednak nowe myślenie, któremu on sam dawał początek i które poszło w kierunku głęboko krytycznym: bo na tym właśnie został ufundowany renesans.
Jeśli miałby pan zbudować współczesną hierarchię wartości, co by pan postawił dziś na jej szczycie?
Zdecydowanie autokrytycyzm. Nie możemy dławić krytycznego spojrzenia na samych siebie ośmielani – bez różnicy – przez hasła równości, politycznej poprawności czy plemienności. Nie ma tu znaczenia, czy prawica, czy też lewica wysuwa te hasła. Skutek jest taki sam.
Na drugim miejscu postawiłbym przewartościowanie wszystkich wartości, o czym mówiliśmy na początku naszej rozmowy. I w wyniku krytycznego myślenia zbudowanie na nowo hierarchii dla naszej cywilizacji – takiej, która nie niszczyłaby podstaw demokracji, ale mówiłaby też wyraźnie, że nie we wszystkich sferach życia społecznego jesteśmy równi. Ja nie mam kompetencji ślusarza czy mechanika samochodowego, ale ślusarz i mechanik nie powinni pouczać profesora uniwersytetu czy lekarza. A już dziś przecież zdarzają się ataki na ratowników medycznych czy lekarzy, którzy przyjeżdżają z pomocą do chorych na koronawirusa. Robią to wprawdzie grupki meneli, ale jakiś przypadkowy tłumek daje na to przyzwolenie. To jest kolejny efekt kultury permisywności.
Wraca do mnie też mój spór z pop feministkami sprzed paru lat, które – na równi zresztą z konserwatystkami – zaatakowały mnie za felieton o „wózkowych”, czyli matkach z dziećmi, którym wydaje się, że cała przestrzeń wspólna należy do nich. Otóż nie, jeszcze raz to powtórzę. Granicą twojej wolności jest moja wolność. Mam do przestrzeni takie samo prawo jak krzykliwe, niesforne matki z dziećmi. Sam bowiem fakt, że istniejemy, nie uprawnia nas do robienia tego, co nam się podoba.
Symbolicznym dzisiaj przykładem klęski wartości jest upadłe miasto Detroit, gdzie straż pożarna musi przyjeżdżać pod ochroną milicji, bo inaczej zostałaby zaatakowana. W Detroit załamała się bowiem produktywna linia radykalnego kapitalizmu, a z nią upadł cały dotychczasowy kształt życia. I nagle okazało się, że system jest całkowicie wobec tego bezradny. Że tylko pojedyncze osoby i niewielkie lokalne wspólnoty próbują w tym mieście fantomie ratować resztki życia, godności.
Warto więc mieć dziś Detroit przed oczami. Taki krajobraz po pandemii może rozlać się bowiem na duże obszary – dziś aktywne, żywe, pełne rozmaitych biznesów i atrakcji. Nie wyciągnęliśmy wniosków przecież ze zniszczeń, które przyniosły huragany, tsunami czy wcześniejsze pandemie, więc trudno powiedzieć, jak będzie tym razem, mimo że pandemia ma globalny charakter.
Zastanawiam się, czy groźniejszy dla nas jest wirus, czy efekty ekonomiczne i społeczne, które pojawią się w wyniku zatrzymania świata?
Każde z tych zjawisk ma swój własny czas i swą gorzką wymowę, choć są ze sobą sprzęgnięte w jeden gordyjski węzeł. Żyjemy jednak w jego zacisku – i zarazem w wielkim drastycznym procesie, w trzewiach Bestii – więc trudno cokolwiek pewnego powiedzieć o przyszłości. Zbyt różowo to jednak nie będzie.
Nasz system opieki zdrowotnej jest nastawiony na leczenie chorób cywilizacyjnych lub tych, które pojawiają się wraz ze starzeniem. Ale z drugiej strony, czy można się zabezpieczyć przed kataklizmami?
Można. Zamiast inwestować w potencjał zbrojny, można było zainwestować w strategie ochrony przed takimi wydarzeniami albo przynajmniej w sposoby wychodzenia z masowej klęski. Na to są potrzebne rezerwy budżetowe, których polski rząd nie ma, bo zużył je na kupno głosów w kolejnych wyborach. Już nie wspomnę o niedoinwestowanej w Polsce służbie zdrowia… Tymczasem rząd kupował samoloty F-35, kompletnie nam niepotrzebne (bo to są samoloty bojowe, zaczepne) lub inwestował w propagandową telewizję.
Pyta mnie pani, jak będzie wyglądała nasza przyszłość? Przed nami raczej – niestety – rysuje się spełnienie dystopii niż utopii. Utopie już były, już je spełniliśmy. I hurraoptymizm naszej kultury dobiegł kresu. Jestem jednak umiarkowanie pesymistyczny co do naszej przyszłości – z lekką dawką nadziei, że nie będziemy się pogrążać w autodestrukcji. Pozytywną rzeczą jest w każdym razie, że teraz dostaliśmy coś, co było towarem całkowicie deficytowym, czyli czas na refleksję. Św. Augustyn pisał: żeby, szukając prawdy, nie chodzić na rynek – że trzeba wejść w głąb siebie, bo „we wnętrzu człowieka mieszka prawda”.
Podobnie mówi też niechrześcijanin, cesarz filozof Marek Aureliusz: inni szukają jakiegoś ustronia, a ty wstąp do głębi swej duszy. Kryzys jest chorobą duchową, z której można wyjść – podpowiadają nam oni – głównie takim sposobem.
Tyle mieliśmy kryzysów w ostatnich latach, które miały nas, Polaków, przemienić: śmierć papieża, kryzys gospodarczy, katastrofa w Smoleńsku niestety nas nie zmieniły. Myśli pan, że pandemia ma szansę zasypać rów podziału w polskim społeczeństwie?
O, tak naiwny to ja nie jestem! A z drugiej strony formuła – znowu wywleczona z Mickiewicza – „Kochajmy się!” jest niebezpieczna i złudna. Bo to formuła eskapistyczna – płynąca z pragnienia ucieczki w świat bezpieczny i błogi, w świat „świętego spokoju”. U Mickiewicza jest ona zrozumiała: była w „Panu Tadeuszu” wyrazem tęsknoty, idylliczną utopią Litwy utraconej dlań na zawsze. I miał on też świadomość, że poprzedzała ona wielką katastrofę dziejową Polaków. Nas tymczasem czekają „krew, pot i łzy”. No i są w ojczyźnie – skoro już przywołuję poetów – „rachunki krzywd”, których tak łatwo nie da się zabliźnić i przejść jak gdyby nic do „normalnego życia”.
Czeka nas więc raczej bolesna naprawa, jeśli zależy nam na życiu godziwym, rozmaitych połaci naszego zbiorowego istnienia. Także rekonstrukcja prawa i sprawiedliwości. I elementarnego poczucia prawdy.
źródło: onet
Dodaj komentarz